dowodów rzeczowych: strój Czarnego Mnicha, buty, w jakich wygodnie się „chodzi po
wodzie”, osobliwa latarka, która daje jaskrawe, a jednocześnie rozproszone światło, skierowane na bok i do góry. Jak Ojciec niewątpliwie pamięta, przewidywałam istnienie czegoś w tym rodzaju. W pierwszej chwili pomyślałam sobie: podrzucili. Przestępca podrzucił. Ale potem przyłożyłam kalosz Lampego do podeszwy buta i stwierdziłam, że rozmiar jest ten sam. Stopę ma fizyk maleńką, kobiecą niemal, pomyłki więc być nie mogło. Nagle jakby mi się oczy otworzyły. Wszystko się dopasowało! Czarny Mnich to oczywiście Lampe, zwariowany fizyk. Prawdę mówiąc, nie może to być nikt inny. Powinnam była się domyślić o wiele wcześniej. Myślę, że było tak. Opętany maniakalną myślą o jakiejś „emanacji śmierci”, wydzielanej jakoby przez Wyspę Rubieżną, Lampę postanowił usunąć wszystkich z „przeklętego” miejsca. Z umysłowo chorymi, jak wiadomo, często bywa tak, że szalona jest tylko ich podstawowa idea, przy jej realizacji natomiast potrafią dokazywać cudów zręczności i sprytu. Najpierw fizyk wymyślił sztuczkę z chodzącym po wodzie Wasiliskiem – schowana pod wodą ławeczka, kaptur, przemyślna latarenka, grobowy głos przemawiający do przerażonego świadka: „Idź, powiedz wszystkim. Niechaj pusto tu będzie”, i inne tego rodzaju rzeczy. Pomysł się sprawdził, ale niewystarczająco. Wtedy Lampe przeniósł swój spektakl również na ląd, przy czym tu już doszło do draństwa: śmierci brzemiennej żony pławowego, a potem i jej męża. Szaleństwa tego rodzaju zwykły się pogłębiać, pobudzając maniaka do coraz potworniejszych czynów. O napaści na Aloszę, na Feliksa Stanisławowicza i na pana Matwieja pisałam już Ojcu. Jestem pewna, że wszystko tak się właśnie odbyło. Ale Lampe bał się, że Lentoczkin albo Berdyczowski otrząsną się po straszliwym wstrząsie i przypomną sobie jakiś szczegół, który może naprowadzić na ślad zbrodniarza. Dlatego dalej straszył ich w klinice. Lentoczkin był w rozpaczliwym stanie, wystarczyło mu byle co. Berdyczowskiemu natomiast, który zachował szczątki pamięci i umiejętność posługiwania się mową artykułowaną, Lampe poświęcił szczególną uwagę. Tak wszystko urządził, żeby pana Matwieja przeniesiono do jego pawilonu, gdzie ofiara Wasiliska znalazła się pod stałym nadzorem samego Czarnego Mnicha. Straszenie Berdyczowskiego było dla fizyka rzeczą najprostszą w świecie. Starczyło wyjść na zewnątrz, stanąć na szczudłach, postukać w okno na piętrze – i po wszystkim. I jeszcze przypomniałam sobie, że kiedy wkradłam się do sypialni Berdyczowskiego, łóżko Lampego było puste. Pomyślałam, że pracuje w laboratorium, w rzeczywistości zaś w tym czasie znajdował się na zewnątrz, przebrany za Wasiliska szykował się do kolejnego przedstawienia. Kiedy niespodziewanie dla niego wydostałam się przez lufcik i zeskoczyłam na ziemię, jemu nie pozostało nic innego, jak ogłuszyć mnie ciosem drewnianej żerdzi. O tym właśnie chciałam Ojcu opowiedzieć, kiedy ośmieliłam się zajrzeć do pokoju. Przepędził mnie Ojciec i słusznie zrobił. Wyszło na lepsze. Zaczęłam rozmyślać dalej. Gdzie się podział Lampe? Dlaczego bez wierzchniej odzieży? Nie widziano go kilka dni; czy nie od tej nocy, kiedy zabito Aleksego Stiepanowicza? Przypomniałam sobie straszny obraz: łódka, sylweta Czarnego Mnicha, chudziutkie, obnażone ciało przerzucone przez burtę. I aż dreszcz mnie przeszył. Łódka! Lampe miał łódkę! Po co? Czy nie dlatego, żeby potajemnie odwiedzać Rubieżną? Usiadłam przy stole i szybko spisałam wszystkie wypowiedzi starca Izraela, razem sześć. Pisałam ci, Ojcze, w poprzednich listach, że wyczuwam w tych dziwnych słowach jakieś tajemne orędzie, którego sensu w żaden sposób nie mogę przeniknąć. Oto one, te krótkie repliki dzień po dniu. „Pozwalasz odejść słudze swemu – śmierć”. „Twoje są niebiosa – Teognosta”. „Zadrżało Dawidowi serce jego – mętna”. „Mający uszy niechaj słyszą – cucullus”.