wieczory wszyscy zazwyczaj wymykali się do miasta. Shelby mogła liczyć, że będzie tak i tym razem.
Wiele ryzykowała, mogło się to źle skończyć, ale jaki miała wybór? - Musisz spróbować - powiedziała sobie i zaczęła biec w stronę domu. Była zupełnie przemoczona i brudna jak wieprzek tarzający się w błocie, ale to w tej sytuacji było nieważne. Ciężko dyszała. Strach dodawał jej sił. Zwolniła dopiero w odległości kilkudziesięciu metrów od baraku, gdyż tam mogła się spodziewać złego psa lub jakiegoś 75 wynajętego gościa o równie podłym charakterze. Poruszała się cicho, wdzięczna losowi za to, że krople deszczu nieustannie bębnią w kałuże i strugi wody ściekają z rynien przy wtórze głośnego szumu wiatru. Psa wciąż nie było widać, od razu więc pobiegła do domku na ranczu, zostawiła ubłocone buty na tylnym ganku i weszła do kuchni. Przygryzając wargę, wyciągnęła rękę w prawo. Jej palce namacały zapasowy pęk kluczy na haczyku w ścianie. Klucze głośno zabrzęczały. Gdzieś na dworze rozległo się szczekanie psa. Shelby poczuła, że ze strachu boli ją brzuch. Nie marnowała ani chwili. Chwyciła wszystkie klucze, wepchnęła je do kieszeni szortów, a potem cichutko zamknęła drzwi i wcisnęła buty. Na razie wszystko szło gładko. W kilka sekund zeszła z ganku i okrążyła budynek. Przez chwilę biegła w cieniu, w stronę widocznego w drżącym świetle latarni podwórza, skąd było już blisko do wozu. Obejrzała się przez ramię. Nie widziała ani człowieka, ani psa, otworzyła więc drzwi. W środku natychmiast zabłysnęło światło. Rozdygotana Shelby wsunęła się za kierownicę i zamknęła drzwi. Światło zgasło, ale była pewna, że została przyłapana. Szczękając zębami, spróbowała użyć pierwszego klucza. Bez powodzenia. Drugi również nie pasował. Kiedy trzeci klucz też na nic się nie przydał, tak się zdenerwowała, że ledwo mogła ruszać palcami. A jeśli zostawiła jakiś komplet kluczy w domu? Jeśli żaden klucz nie był właściwy? A jeśli?... - Kto tam, do cholery? - zabrzmiał donośny głos. Shelby aż podskoczyła. Pisnęła. Wyrżnęła w kierownicę. Klakson zaryczał. Gdzieś na zewnątrz rozległo się ujadanie psa i w tym momencie ktoś gwałtownym ruchem otworzył drzwi samochodu. Światło w środku znowu się zapaliło. W jego ostrym blasku Shelby patrzyła w rumianą, zaciętą twarz Rossa McCalluma. Mokre włosy oblepiały mu czaszkę, oczy przypominały szparki, a mina wyrażała ni to zaskoczenie, ni to satysfakcję. W wielkiej pięści ściskał pistolet ze srebrną lufą. Shelby omal nie zsiusiała się w majtki. - A to dopiero, spójrzcie no, kogo my tu mamy? Córunia sędziego, akurat tutaj, w tym cholernym wozie. W kabinie czuć było odór skwaśniałej whisky. Shelby poczuła mdłości. - No i co ty wyrabiasz, malutka Shelby? Kradniesz staremu brykę? - Pożyczam - wydusiła, śmiertelnie przerażona. Nie miała wyjścia, musiała blefować. - A dlaczegóż to? - Nie twój interes. - Przypominała sobie, że ten mężczyzna jest tylko wynajętym przez jej ojca robotnikiem, nikim więcej. Ale pamięć podsuwała fragmenty rozmowy, którą podsłuchała wcześniej w budynku na ranczu. W głębi duszy trzęsła się jak galareta. Nigdy w życiu nie była tak przerażona. - Czy to ma jakiś związek z samochodem, który ukryłaś dalej? - Kiwnął głową w kierunku głównej drogi. Serce w niej zamierało, kiedy widziała, jak McCallum uważnie się jej przygląda, gapi na jej mokre włosy, prawie przezroczystą bluzkę, krótkie, przemoczone szorty. Gdzieś za nim warknął pies. - Tak, widziałem go, kiedy wracałem z miasta, wiesz, ten chrom znakomicie odbija światła reflektorów. - Uniósł brwi, jakby oczekiwał, że ona kiwnie potakująco głową. - Zatrzymałem się, zobaczyłem, że w taką burzę dalej nie pojedzie, i domyśliłem się, że wcześniej czy później gdzieś się tu pokażesz. Ta uwaga ją dobiła. On na nią czekał. Śledził ją. Prawdopodobnie śmiał się w kułak. 76 Podrapał się po nieogolonym podbródku. - No, to co tam knujesz? Nie, nie mów mi. Pozwól, że zgadnę. Poszłaś się kurwić z moim starym kumplem, zastępcą szeryfa, Nevadą Smithem. - Jestem tutaj tylko po to, żeby pożyczyć wóz - skłamała, starając się mówić pewnym głosem. - Nie muszę ci się z niczego tłumaczyć. Czerwona, nieogolona twarz McCalluma się ożywiła. - Nie, sądzę, że nie musisz. - Wydawało się, że zastanawia się nad tym, co przed chwilą usłyszał, i Shelby w swojej naiwności poczuła iskierkę nadziei. - Słuchaj no, wiem, że masz przerąbane, bo nie dość, że siadł ci samochód, to jeszcze kombinujesz za plecami ojca i w ogóle, ale chętnie ci pomogę wydostać się z tego syfu, i nawet