grzeszna, próżna, kajam się.
Teraz już dopisuję ostatnie linijki i idę. Noc jest dziś taka, jak trzeba – księżycowa. Właśnie w takie noce „Wasilisk” pojawia się przy Mierzei Postnej. Plan mój jest prosty: zaczaję się na brzegu i spróbuję wyśledzić mistyfikatora. Jeśli ten spacerek nic nie da, nazajutrz zajmę się igumenem i Wyspą Rubieżną. No, a jeśli zdarzy się tak, że spacerek zakończy się wyżej wspomnianym nieszczęściem, to liczę tylko na to, że do Waszej Przewielebności dotrze niniejsze pismo. Przewielebnego Ojca kochająca córka Pelagia Straszne widzenie Skończywszy list, pani Polina spojrzała w okno i zachmurzyła się z troską. Niebo, jeszcze niedawno jasne, całe zalane równym księżycowym światłem, zmieniało kolor: północny wiatr zaciągał od horyzontu do połowy nieba kurtynę obłoków, zasłaniając nimi bezdenną gwiezdną sferę. Trzeba było się spieszyć. Pani Lisicyna chciała zostawić pismo do władyki na stole, ale przypomniała sobie o ciekawskiej służbie. Pomyślała, pomyślała i wreszcie schowała arkusiki do woreczka na robótki, który kryła na piersi. Rozumowała tak: jeśli już spotka ją los Lagrange’a albo, nie daj Boże, Lentoczkina i Berdyczowskiego (tu Polina Andriejewna wzdrygnęła się), to list tak czy inaczej nie zginie. Nawet jeszcze wcześniej trafi do przewielebnego. A jeśli archijerejowi nie jest sądzone podnieść się z łoża ciężkiej boleści (tu gorzko westchnęła), to już niech się martwią władze policyjne. Dalej działała szybko. Narzuciła płaszcz z kapturem, porwała sakwojaż i naprzód, w noc. Na nabrzeżu było teraz zupełnie pusto, do zamkniętego pawilonu śledcza dotarła bez przeszkód. I niedługo potem drogą wiodącą z Nowego Araratu do Mierzei Postnej szedł już, kuląc się pod lodowatym wiatrem, chudziutki mniszek w czarnym, rozwiewającym się habicie. Niebo ciemniało coraz szybciej. Jakkolwiek Pelagiusz przyspieszał kroku, nieprzejrzysta kurtyna przysuwała się do beznamiętnego oblicza nocnego świecidła bliżej i bliżej. Dwie sprawy niepokoiły nowicjusza w związku z nadciągającą ciemnością. Czy jego wyprawa nie będzie daremna, czy złoczyńca nie zrezygnuje z odgrywania Wasiliska? A jeśli mimo wszystko się pojawi, to czy nie należało zabrać ze sobą pułkownikowego rewolweru? Po co ma bez pożytku leżeć w sakwojażu, między żelaznymi skrzynkami? Z nim na opustoszałym, ciemnym brzegu byłoby o wiele raźniej. Głupstwa – powiedział do siebie Pelagiusz. Przecież nie będzie strzelać do żywej duszy dla ratowania własnego życia. I młody mnich przestał myśleć o rewolwerze, niepokoił się teraz tylko o księżyc, który jednak schował się za chmurę. Każdy stały mieszkaniec Kanaanu powiedziałby Pelagiuszowi, że przy północnym wietrze księżyc nie ma szans i już za nic nie wyjrzy, najwyżej na kilka króciutkich chwil, a i to nie w pełni, tylko poprzez jakiś niezbyt gęsty obłoczek. Jednak porozmawiać z doświadczonymi ludźmi o zachciankach księżyca nad Jeziorem Modrym nowicjusz nie miał okazji i dlatego na srebrzystomleczne sklepienie popatrywał mimo wszystko z pewną nadzieją. Na początku mierzei Pelagiusz zgiął się jak najniżej, przylgnął do samej ziemi. Przypadł do wielkiego kamienia i zamarł – zaczął patrzeć tam, gdzie zabójca sprytnie ukrył swoją ławeczkę. Noc z każdą minutą stawała się ciemniejsza. Z początku jeszcze było widać powierzchnię jeziora, które na zaciekłość północnego wiatru dąsało się wszystkimi swoimi zmarszczkami, ale wkrótce odblaski na wodzie wygasły i teraz o bliskości wielkiej wody dawał znać tylko plusk i świeży wilgotny zapach, jakby w pobliżu ktoś rozkroił gigantyczny ogórek. Mniszek siedział skulony i wzdychał z rozczarowaniem. Co tu czekać na Wasiliska? Jak tu chodzić po wodzie, skoro nie leży płasko, tylko staje dęba, przecież cały efekt przepadnie!