Uświadomiła sobie, że mały nie jest w stanie mówić składnie.
Był w dużym szoku i nie mógł złapać tchu. – Wszystko będzie dobrze, J.T. Spróbuj się uspokoić. Policja już tu jedzie. Pociągnęła go ścieżką do wodospadu. Plato, blady i zakrwawiony, trzymał dwa pistolety wycelowane w Barbarę Allen. Obok niego na ziemi siedziała skulona, drżąca Madison. Lucy wiedziała, że ze względu na dzieci musi przejąć kontrolę nad sytuacją. Lekko popchnęła J.T. w stronę siostry. – Kochanie, usiądź tutaj. Nie ruszaj się i nie patrz na Barbarę. – Mamo, ten człowiek celował w dziadka z pistoletu – powiedział J.T. bez tchu. – A Sebastian... On... on tam był. – Nie myśl o tym. Postaraj się równo oddychać – tłumaczyła Lucy, przykładając rękę do piersi chłopca. Był mokry i przerażony. – Wdech, wydech! Myśl tylko o tym. Wdech, wydech! Powoli i spokojnie. On jednak jęczał jak przerażony szczeniak. Obok niego Madison opadła na pokrytą igliwiem ziemię. Lucy opanowała emocje. Musiała myśleć trzeźwo. – Plato, daj mi jeden z tych pistoletów. – Mam lepszy pomysł – odrzekł spokojnie. – Ty tu zostań, a ja pójdę. Lucy potrząsnęła głową. – Po trzech krokach upadniesz i stracisz przytomność. – Założę się, że dam radę zrobić sześć kroków – odparł i uśmiechnął się blado. – Plato... – Idź, mała. – Podał jej rewolwer Barbary. – Mój jest za bardzo skomplikowany. Umiesz nacisnąć spust? – Chyba tak. Widziałam sporo filmów. Jak się go zabezpiecza? Plato podniósł na nią przekrwione oczy. – Po prostu naciśnij ten cholerny spust. – Jeśli będę musiała. – Skinęła głową. – I zaufaj Sebastianowi. On wie, że na wszystko jest odpowiednia chwila, i zawsze działa po swojemu. Zaufaj mu, Lucy. – Skoro wyrzekł się przemocy... – Wyrzekł się niepotrzebnej przemocy. Ale jeśli Mowery grozi bronią jemu czy senatorowi, to już zupełnie inna sprawa. Lucy, jeśli Sebastian nie będzie mógł przebić muru, to obejdzie go dokoła, ale zawsze znajdzie jakiś sposób. Zamrugała powiekami, odpędzając łzy. – Mam nadzieję, że się nie mylisz. Ciałem J.T. wstrząsnął nagły dreszcz. Usta miał sine, a pod oczami sińce. – Mamo, nigdzie nie idź. Boję się. Lucy spojrzała na swoje dzieci. Ich ojciec nie żył, dziadek w tej chwili był na muszce bandyty. Gdyby jej coś się stało, Madison i J.T. trafiliby pod opiekę jej rodziców w Kostaryce. Nie miała prawa niepotrzebnie ryzykować. To nie była kwestia odwagi, lecz odpowiedzialności. Musiała zaufać Sebastianowi. – Wyjdę policji naprzeciw i dopilnuję, żeby przysłali tu ekipę ratowniczą. J.T. może iść ze mną. Dasz radę, mały?