balejaz
Szczupła, niemal koscista, stała w drzwiach z twarza ukryta w cieniu. Przez ¿aluzje saczyło sie słonce, oswietlajac jej kwiecista spódnice. W jednej rece trzymała zapalonego papierosa, którego koniuszek ¿arzył sie czerwono, druga oparła na biodrze. - Uznałby cie wtedy. - Nienawidze go - odparła. - Nie, nieprawda... - Owszem, prawda. - Słyszała swój własny, nabrzmiały złoscia głos. - A on nienawidzi mnie! - Ile mogła miec wtedy lat? Dziesiec? Dwanascie? - Mo¿e powinnas bardziej sie postarac. On cie nie nienawidzi. To brzydkie słowo, kochanie. Podniosła oczy, by spojrzec w zmeczona, przygnebiona twarz matki. - Ciebie te¿ nienawidzi. Ta kobieta nie była Victoria Amhurst. Marla dałaby za to głowe. 366 - Mamo? - głos Cissy wyrwał ja z zamyslenia. - Co? Och, czesc kotku - powiedziała, ciagle wstrzasnieta. Była pewna, ¿e ta kobieta, w taniej bawełnianej spódnicy i sandałkach, była jej matka, ¿e to ona własnie ja wychowała. - Przepraszam, chyba... chyba sniłam na jawie. Twarz Cissy wyra¿ała niepokój i strach. Z włosów sciekały jej krople wody, spadajac jej na ramiona i wielki ¿ółty recznik, którym sie owineła. Jedna reka przytrzymywała go na piersi. - O czyms strasznym? - Nie, to tylko... wspomnienie, tak mi sie w ka¿dym razie wydaje -powiedziała Marla, usiłujac otrzasnac sie z wra¿enia, jakie pozostawiła po sobie ta wizja z przeszłosci. - Sprzed wielu, wielu lat. Ale ju¿ po wszystkim, a ja przyszłam tu, ¿eby z toba porozmawiac. - Czy to naprawde nie mo¿e poczekac? Chciałabym sie ubrac. Jezu, mamo, to mój pokój, chyba nale¿y mi sie troche prywatnosci. - Chwyciła spodnie, wyjeła podkoszulek z długimi rekawami z szuflady, po czym odwróciła sie na piecie i znowu znikneła w łazience. Marla czekała cierpliwie. W miedzyczasie Carmen zapukała lekko do drzwi i oznajmiła, ¿e kolacja jest ju¿ gotowa. Kiedy Cissy ponownie wyszła z łazienki, była ubrana i uczesana, a jej twarz nosiła slady peelingu - O czym chciałas ze mna porozmawiac? - spytała podejrzliwie. - Przede wszystkim chce cie przeprosic za to, co robiłam tamtej nocy, kiedy zachorowałam. Nie chciałam cie wystraszyc. Cissy wzruszyła ramionami. - I naprawde mi przykro, ¿e byłam taka... nieobecna. Doktor Robertson przepisał mi inne leki i czuje sie ju¿ znacznie lepiej. - To super - bakneła Cissy. - Tak. Chce sie z toba wybrac na konie. 367 - Tak, ju¿ mówiłas.