– Mam nadzieję, że się nie mylisz.
Ciałem J.T. wstrząsnął nagły dreszcz. Usta miał sine, a pod oczami sińce. – Mamo, nigdzie nie idź. Boję się. Lucy spojrzała na swoje dzieci. Ich ojciec nie żył, dziadek w tej chwili był na muszce bandyty. Gdyby jej coś się stało, Madison i J.T. trafiliby pod opiekę jej rodziców w Kostaryce. Nie miała prawa niepotrzebnie ryzykować. To nie była kwestia odwagi, lecz odpowiedzialności. Musiała zaufać Sebastianowi. – Wyjdę policji naprzeciw i dopilnuję, żeby przysłali tu ekipę ratowniczą. J.T. może iść ze mną. Dasz radę, mały? Wsunął rękę w jej dłoń. Lucy czule pocałowała Madison. Plato słabł z każdą chwilą. – Powiedz im, żeby się pospieszyli, bo gotów jestem zepchnąć uroczą panią Allen ze skały i wracać do domu. Pomimo zmęczenia i przerażenia, J.T. dzielnie dotrzymywał kroku Lucy. Podeszli ścieżką do drogi dojazdowej. Gdy stanęli na skraju lasu, J.T. gwałtownie wstrzymał oddech i mocno uścisnął rękę matki. W tej samej chwili również i ona dostrzegła na drodze trzech mężczyzn. To był Jack i Sebastian, a o kilka kroków za nimi ten trzeci. Darren Mowery. – To on – szepnął J.T. Lucy pochyliła się do niego. – Wracaj i powiedz o tym Platonowi. Wiedziała, że Plato nie jest wstanie w niczym pomóc, ale nie mogła teraz ciągnąć ze sobą syna. J.T. zawahał się. Lekko go popchnęła i chłopiec pobiegł w stronę, z której przed chwilą przyszli. Mowery jednak ich usłyszał albo wyczuł czyjąś obecność, bo obrócił się w jej stronę. – Rzuć broń na ziemię, Lucy, bo zastrzelę Sebastiana. Dopiero teraz przypomniała sobie, że ma rewolwer. Podniosła go wyżej i wymierzyła w Mowery’ego. – Jeśli strzelisz do Sebastiana, to ja strzelę do ciebie. Sebastian obrócił się powoli, bez słowa. Lucy nie wiedziała, co teraz zrobić. Nie umiała strzelać i nie znosiła broni. Wstrzymała oddech i na ułamek sekundy napotkała wzrok Sebastiana. Nie odezwał się ani nie dał jej żadnego sygnału. Mowery poruszył się i w tej chwili nacisnęła na spust. Zaklął głośno, gdy z jego prawego pośladka trysnęła krew. Sebastian rzucił się na niego i wytrącił pistolet z jego ręki, jakby na tę chwilę właśnie czekał. Jack natychmiast pochwycił broń. Lucy na wszelki wypadek wciąż stała nieruchomo z rewolwerem wymierzonym w Mowery’ego. Sebastian rzucił go na ziemię, twarzą do dołu, zginając mu ramiona na plecach w profesjonalnym uścisku. – Trafiłaś go w tyłek? – zapytał, z niedowierzaniem potrząsając głową. – Chyba tak – powiedziała, zupełnie oszołomiona tym, co się stało. – Rany boskie, Lucy. Nie mierzy się w tyłek. Jeśli już musisz strzelać, to celuj tak, żeby na pewno zabić. – Strzelałam po to, żeby strzelić. W ogóle w nic nie mierzyłam! – Rany boskie – powtórzył Sebastian bezradnie. – To może