– Widzi pani? – Korowin wzruszył ramionami. – Reakcja tylko na intonację i gramatykę
pytania, z majaczeniowym odzewem. Nowy etap w rozwoju choroby umysłowej. Archijerej postąpił naprzód, zdecydowanie odsuwając doktora na bok. – Proszę pozwolić. Fizyczne uszkodzenia mózgu to niewątpliwie domena medycyny, ale choroba duszy, w którą, jak dawniej mawiano, bies wstąpił, to już, doktorze, mój resort. – I podnosząc władczo głos, nakazał: – Wie pan co, niech pan nas zostawi z panem Berdyczowskim sam na sam. I proszę nie wchodzić, póki nie zawołam. Nikt inny też nie. Rozumie pan? Donat Sawwicz uśmiechnął się. – Ach, władyko, nie z ojca diecezji to sprawa, proszę mi wierzyć. Tego biesa modlitwą ani wodą święconą się nie przegoni. A poza tym nie pozwolę u siebie w klinice średniowiecza urządzać. – Nie pozwoli pan? – Archijerej zmrużył oczy, przyglądając się doktorowi. – A pętać się chorym pośród zdrowych pan pozwala? Co pan tu, w Araracie, za galimatias zaprowadził? Nie można się rozeznać, kto z publiczności jest poczytalny. I tak człowiek żyje sobie na tym świecie i nie zawsze rozumie, kto tu zwariował, a kto nie, lecz u was na wyspie to w ogóle jedno zgorszenie i zamęt. Tu i zdrowy sam w siebie zaczyna wątpić. Niech pan lepiej robi to, co panu powiedziałem. A jak nie, to odmówię pańskiej instytucji prawa pobytu na terytorium kościelnym. Korowin więcej spierać się nie ośmielił. Rozłożył ręce – a róbcie, co chcecie – odwrócił się i wyszedł. – Chodźmy, Matiusza. Biskup łagodnie wziął chorego za rękę, wyprowadził z ciemnej pracowni do sypialni. – Ty, Pelagio, nie idź z nami. Kiedy będzie można, zawołam. – Dobrze, ojcze, zaczekam w pracowni – skłoniła się pani Lisicyna. Berdyczowskiego władyka posadził na łóżku, sobie przysunął krzesło. Milczeli. Mitrofaniusz patrzył na Matwieja Bencjonowicza, tamten – w ścianę. – Matwiej, czy ty naprawdę mnie nie poznałeś? – nie wytrzymał przewielebny. Dopiero teraz Berdyczowski przeniósł wzrok na niego. Mrugnął parę razy oczyma, powiedział: – Pan przecież jest osobą duchowną. O, i panagię ma pan na piersi. Twarz pańska jest mi znajoma. Pewnie widziałem pana we śnie. – A ty mnie dotknij. Ja ci się nie śnię. Nie cieszysz się, że mnie widzisz? Matwiej Bencjonowicz posłusznie dotknął rękawa gościa. Odpowiedział uprzejmie: – Dlaczego? Bardzom rad. Popatrzył na władykę jeszcze raz i nagle zapłakał – cichutko, bezgłośnie, ale obfitymi łzami. Objaw uczuć, choćby nawet taki, ucieszył Mitrofaniusza. Zaczął gładzić upośledzonego po głowie, dogadując wciąż: – Popłacz, popłacz, ze łzami jad z duszy wychodzi. Ale wyglądało na to, że Berdyczowski rozpłakał się na dobre. Wciąż wylewał łzy i wylewał, i to jakoś dziwnie monotonnie. I płacz był dziwny, przypominał uporczywą jesienną mżawkę. Przewielebny całą chusteczkę przemoczył, wycierając twarz duchowego syna, a chusteczka była spora, prawie na arszyn. Biskup zachmurzył się. – No, no, popłakałeś i wystarczy. Ja przecież dobre wieści ci przywiozłem, bardzo dobre. Matwiej Bencjonowicz pokornie zamrugał powiekami i oczy natychmiast mu obeschły. – To dobrze, kiedy wieści są dobre – zauważył. Mitrofaniusz nie doczekał się pytania. Oznajmił więc uroczyście: – Awansowano ciebie do wyższej rangi. Gratuluję. Przecież dawno na to czekałeś. Teraz jesteś radcą stanu. – Ja radcą stanu być nie mogę. – Berdyczowski z namysłem zmarszczył czoło. – Wariaci nie mogą być urzędnikami piątej rangi, prawo tego zakazuje. – Jeszcze jak mogą! – próbował żartować władyka. – Ja znam osoby czwartej i, aż strach powiedzieć, trzeciej rangi, których właściwym miejscem byłby dom obłąkanych.