wygodny i wygladałby zapewne całkiem sterylnie, gdyby nie
fakt, ¿e mnóstwo w nim było barwnych, pachnacych kwiatów, ustawionych w wazonach, pudełek z czekoladkami i nie otwartych jeszcze paczek. Z koszyka stojacego na nocnym stoliku wysypywały sie kartki z ¿yczeniami szybkiego powrotu do zdrowia. - Pani tesciowa chciała, ¿eby zobaczyła pani to wszystko po obudzeniu, ¿eby pani wiedziała, jak bardzo wszyscy sie za pania stesknili - wyjasniła Carol, osłuchujac Marle stetoskopem. - Wszystko w normie. Temperatura, cisnienie, puls... wszystko. - Wsuneła stetoskop do kieszeni i wzieła do reki no¿yczki do ciecia drutu, le¿ace na stoliku obok szklanki z woda, dzbanka i paczki chusteczek higienicznych. - Ten przyrzad mo¿e sie pani wydac zbedny, ale jesli w któryms 63 momencie zacznie sie pani zbierac na wymioty, prosze zadzwonic na nasz pager, a potem natychmiast przecinac druty, jakby od tego zale¿ało pani ¿ycie... Bo zale¿y - dodała, nagle powa¿niejac. - Nie chcemy, ¿eby sie pani udusiła. Na sama mysl o tym Marle przeszedł dreszcz. - Niezbyt miła perspektywa, wiem - rzekła pielegniarka, jakby czytała w myslach Marli. - Najprawdopodobniej nic takiego sie stanie, ale lepiej, ¿eby na wszelki wypadek była pani przygotowana. - Ostro¿nosc nie zawadzi - odparła Marla. - Własnie. - Carole zanotowała cos szybko w karcie. - Wszystko w porzadku. Pójde po sok i przysle tu kogos, ¿eby pania obmył, zgoda? A gdy tylko lekarz stwierdzi, ¿e wszystko jest w porzadku, pozbedziemy sie tych rurek i sama bedzie sie pani mogła umyc. - Mrugneła do Marli i wyszła z pokoju. Marla nie mogła sie doczekac, kiedy w koncu opusci to wiezienie. Upiła troche wody ze szklanki i rozejrzała sie wokół. Okno wychodziło na parking, za którym widac było zielen wody. Biorac pod uwage nazwe szpitala, była to pewnie Zatoka. Wzieła ze stolika kilka kart. Czytała je, zastanawiajac sie, kim sa ludzie, którzy je napisali. Bill i Sheryl, Gloria i Bob, Joanna i Ted, Anna, Christian, Mario. Imiona te nie budziły ¿adnych skojarzen, ale to samo dotyczyło jej nazwiska. Marla Amhurst Cahill. Dobry Bo¿e, dlaczego nosi nazwisko, z którym czuje sie jak w pantoflach za du¿ych o kilka numerów? Bolała ja głowa. Ale kiedy odło¿yła szklanke i oparła sie o poduszki, nagle przypomniała sobie twarz, twarz me¿czyzny. Surowa, ogorzała, o regularnych rysach i szerokich ciemnych brwiach nad przenikliwymi, niebieskimi oczyma. Na to wspomnienie scisneło ja w gardle. W tym człowieku było cos szorstkiego i irytujacego, co podswiadomie wyczuwała. ¯artował, ale ani razu sie nie usmiechnał. Był w tym pokoju i powiedział, ¿e ma na imie 64 Nick. Banita... tak o sobie powiedział. I był taki... nieufny, pełny gniewu... czuła to, choc ich spotkanie trwało tak krótko. Serce zabiło jej mocniej. Nie kłamał. W skórzanej kurtce i spłowiałych d¿insach, z opalona twarza, wygladał jak Jessie James dwudziestego pierwszego wieku. Ale to przecie¿ szalenstwo. Ona jest me¿atka. Wystarczy